— Tak, tak Marcinie, czas idzie.
— Przez urazy, co wielmozny pon casu widzioł? kzynkę jeno; ale ja jesce nieboscyka pamiętom i wielmoznego pana jak maluśkim dzieciokiem jesce był — i te dziatecki pańskie, z nieboscykiem rządcą, niech se ta odpocywa z Bogiem, tośmy na ręcach nosili... Tyla ludzi się pzewinęło, jedne pomerli, drugie posiwieli, jense porośli, a cłek oto zyje i zyje, jak to stare gruscysko na miedzy, co ją co roku chłop sochą zawadzi, a ona se zawdy jak stojała tak stoi...
— Jak stara grusza na miedzy? ha, poczęści to i prawda, mój Marcinie.
— Bo i juści ze nie co jeno sprawiedliwa prawda, wielmozny panie.
— A wiesz-że ty, na co Pan Bóg ludziom niektórym, dobrym zwłaszcza, takie długie życie daje?
— A chtoby ta wolę Boską mógł pzeniknąć, chto ją zgadnie?
— Domyślać się można. Widzisz bo, mój bracie, tam daleko cmentarz... krzyże na nim stoją i trawa na mogiłach porasta — a tu ot, wioska i życie, w każdej prawie chałupie kolebka.
— A juści je, mało nie w kuzdej izbie, a w drugiej to i ze dwie się zdybie.
— Więc pomiędzy kolebką a cmentarzem starość jest, która te dwie tak sprzeczne rzeczy łączy i jak nić wiąże je ze sobą.
Strona:Klemens Junosza - Z mazurskiej ziemi.djvu/163
Ta strona została skorygowana.