Strona:Klemens Junosza - Z mazurskiej ziemi.djvu/169

Ta strona została skorygowana.

wody to ciemniejsze przybierały barwy, to mieniły się blaskami pożyczonemi z góry, od świateł wiecznie jednemi szlakami dążących. Ze wzgórza okolicę całą widać było: — i topole wysokie przy ludzkich siedzibach, jak obeliski smukłe, i obracające się leniwie skrzydła wiatraków — a cały ten obraz, tak powszedni, a jednak tak szczególnie piękny, ujęty był w czarne ramy borów, otaczających wieńcem owo koło przestrzeni dla oka ludzkiego dostępne.
Janek spoglądał na te tak dobrze sobie znane widoki, nie bez tęsknoty pewnej. Oglądał się często po za siebie, czy nie dojrzy jeszcze świateł migotających w oknach dworku.
Długo one błyszczały tej nocy — nikt bo jakoś do snu nie miał ochoty.
I Marcin stary też nie spał. Pożegnawszy panicza, siadł na kamieniu i dumał...
O czem rozmyślał, któż zgadnie? Przed oczami jego przesuwała się długa, bardzo długa panorama najrozmaitszych obrazów. Tu się w tej wiosce urodził, wychował, całe życie w niej spędził, tu kiedyś stare kości na spoczynek położy — szerszego świata nie zaznał, a jednak widział tak dużo! A gdy do tego doda to, co z ust ojców i dziadów słyszał, to mu się w myśli wysuwają dzieje całe tego małego zakątka — i zarazem wszystkich takich zakątków dzieje.
W długiem pasmie tych wspomnień tyle rozmaitych barw było: — jasnych i ognistych, krwa-