Żyją one po dziś dzień w tradycyi rodzinnej Judki, w żywem słowie przechodzą z pokolenia w pokolenie, ale bo też jest opowiadać o czem!
Szlachcic wprawdzie niechętnie grosza z kieszeni dobywał — ale wszelkiego prowiantu nie żałował, a taniość była ogromna!
Nie było osobliwością mieć całego szczupaka na szabas — a czasem nawet w dzień powszedni widywano mięso.
Roboty było dość po dworach, zarobek ztąd częsty a bogactwo było tak wielkie, że kiedy pradziad babkę Rojzę za mąż wydawał — to jej w posagu czystem złotem, cztery oberżnięte dukaty wyliczył... a prócz tego jeszcze talara srebrnego dał na szczęście.
To czasy były... czasy!
Dziad Judki, który odziedziczył po ojcu część domu i warsztat, już nie miał tego losu. Zawsze jednak chwalił czasy swoje, zrobił albowiem arcydzieło sztuki krawieckiej, arcydzieło, o którem lubił wnukom opowiadać...
Zrobił frak!...
Frak dla samego pana burmistrza, na wesele, prześliczny! granatowy z guzikami złoconemi, do tego kamizelkę w kwiaty białe i okoliczności z nankinu kanarkowej barwy.
Wszystko leżało jak ulał, frak był piękny, długi, z wąziutkiemi rękawami — pieścidełko istne — a cały garnitur sprawiał wspaniały, nie dający się opisać efekt...
Strona:Klemens Junosza - Z mazurskiej ziemi.djvu/181
Ta strona została skorygowana.