Strona:Klemens Junosza - Z mazurskiej ziemi.djvu/183

Ta strona została skorygowana.

Judka, z wrzaskiem niezmiernym tulił się pod opiekuńcze skrzydła, a raczej pod fartuch matki — i tu dopiero doznawał pewnego pocieszenia w swej niedoli, gdyż matka pakowała mu w usta kartofel, uderzała pięścią w kark i wyrzucała za drzwi, z krzykiem:
— Gaj weg! dy paskidnik!!!
Co znaczy, — »idź aniołku, posil się nieco i pobiegaj trochę po świeżem powietrzu«.
Kartofel uspakajał wzburzone nerwy Judki — wesołość wracała — tem bardziej, że znalazło się grono przedsiębiorców, równych mu pojęciami i wiekiem, którzy z wiórów zebranych na podwórku budowali bardzo piękną kamienicę piętrową, czyniąc przytem wrzask równie wielki, jak przy zdobywaniu Jerycha...
Młodość Judki upływała w jednakowych ciągle warunkach, w zimie grzał się pod piecem, w lecie zaś na słońcu — żywił się, a raczej żywiono go kartoflami i rzodkwią, a za nieposłuszeństwo, lub inne zdrożności, ojciec bił go jarmułką, a matka tem co miała pod ręką...
Kiedy już pięć lat życia skończył, wówczas ojciec myśleć zaczął o jego edukacyi.
Ta edukacya spadła na niego jak grom, niespodziewanie i nagle. Wzięto go do szkoły tak jak za dawnych czasów brano do wojska.
Pewnego pięknego poranku, (bo zwykle w czarnych chwilach życia poranki bardzo piękne bywają) przyszło dwóch starszych, dwunasto lub