Strona:Klemens Junosza - Z mazurskiej ziemi.djvu/196

Ta strona została skorygowana.

rzyła szafkę, nalała kieliszek wódki i postawiła na stole.
— Naści — rzekła — to ci wolno przecie!
Drugi już z rzędu kieliszek i ciepło od rozpalonego na kominie ognia wywarły swoje skutki...
Judka orzeźwił się, na twarz jego wystąpiły silne rumieńce, wpadł nawet w dobry humor.
Dowcipkował przymierzając workowate palto i gładząc je na szerokich plecach pana Onufrego.
— Cóż Małgosiu? — zapytał świeżo ustrojony szlachcic, podobne to odziewadło do czego?...
— No niby niema co gadać, sprawny żyd — porządny statek ci uszył.
— Niech jegimość sam uważy jak to leży — mówił Judka, wygładzając dłonią fałdy na plecach — niech kto drugi zrobi taki fajn palto! to jest kawałek roboty, to jest sztuka! Aj waj, jegimość tak wigląda, jakby miał na wielgie wesele jechać — ja zarobiałem moje połkorca kartofli...
— No, słowo się rzekło... dam, odeszlę ci z tem com obiecał.
— To ma być dopiero we wtorek, niech mi jegimość da dzisiaj choć ćwiartkę dla moich dzieciów — ja wezmę z sobą do domu. Uni tam pewnie już nic nie mają do jedzenia; za taką fajn robotę, niech uni sobie zjedzą tę trochę kartofli!
Szlachcic zaprowadził żyda do kopca, pomógł mu wsypać w worek dobrą ćwierć kartofli — potem zapłacił umówione honoraryum — i rozstali się.
Pan Onufry z małżonką pojechał na odpust.