— Jakżeż teraz będzie? — rzekła patrząc mu w oczy — wyminąć się tu niepodobna przecie, a ja muszę być we młynie.
— Ja pani ustąpię jak najchętniej, odpowiedział — cofnę łódkę, a na stawie będziemy mogli się minąć.
I z temi słowy zaczął manewrować wiosłem. Widocznie jednak nowicyuszem był jeszcze w tej sztuce, gdyż łódka nie poruszała się wcale.
— Niech pan podeprze z prawej strony — rzekła — mocniej! ach Boże! jakiż pan niezgrabny!
— Ma pani słuszność — co prawda jest to dopiero trzecia moja wodna wycieczka, więc nie mam jeszcze wprawy i widzę, że uwięznę tu chyba, ta łódź widocznie zaczepiła się o coś...
— Mówię, niech pan odpycha się wiosłem z prawej strony!
— Ależ na prawdę, to niepodobieństwo, ta łódka jest jak przymurowana — co tu zrobić? przecież niepozwolę, żeby pani miała mi z drogi ustępować.
— Więc ja panu pomogę ruszyć to czółno — rzekła — i z temi słowy przysunęła swą łódkę bliżej — i jednym zręcznym skokiem była już w czółnie nieznajomego.
— Przecież nie możemy tu obozować — mówiła — a chociaż mogłabym sama bardzo łatwo powrócić tą drogą, którą przybyłam, ale znowuż nie mogę zostawić pana uwięzionym w łodzi...
Strona:Klemens Junosza - Z mazurskiej ziemi.djvu/213
Ta strona została skorygowana.