Strona:Klemens Junosza - Z mazurskiej ziemi.djvu/217

Ta strona została skorygowana.

— Tak... tak... bądź pewna, że jej pomogą; już one niejednego postawiły na nogi — ale cóżeś tam widziała więcej w tej podróży?
— Niezapominajki... olszynę... bociana...
— Wronę! cztery żaby! trznadla! mości dobrodzieju... prawda?
— Dziadunio śmieje się ze mnie!..
— No tak, bo ja się pytam coś widziała? a ty mi powiadasz: bociana... olszynę... wierzbinę... Toć wiadomo że w lecie są bociany, niezapominajki i inne różne rzeczy — ale czy nad to nie widziałaś nic więcej?
Dziewczyna zarumieniła się mocno i po krótkim namyśle odpowiedziała:
— Nic, dziadziu...
Sama nie wiedziała dlaczego, ale skłamała, a chcąc jak najprędzej uniknąć dalszych zapytań, wybiegła do pokoju, pod pozorem że chce dziadkowi przygotować śniadanie. Liczyła na to, że staruszek, którego czas bardzo był systematycznie ułożony, po śniadaniu zaraz wyjedzie na łąki i w pole, a ona tymczasem ochłonie z wrażenia i uporządkuje myśli, które jakoś dnia tego dziwnie były podobne do pasm a nitek splątanych.
Zwykle, gdy się krzątała po domu, na ustach jej brzmiała piosenka wesoła, dziś uwijała się milcząc, a taka była roztargniona szczególnie, że zamiast w filiżankę nalała kawy na talerz. Spostrzegła się jednak dość wcześnie, bo gdyby dziadzio zobaczył — żartowałby z niej przez dzień cały. Jeszcze