Strona:Klemens Junosza - Z mazurskiej ziemi.djvu/225

Ta strona została skorygowana.

Właśnie w chwili kiedy całe to grono zasiadło przy ogromnym stole, dźwigającym na sobie masę porcelany i srebra, nasz znajomy powrócił ze swej wycieczki.
— Zabijasz się kuzynie! rzekła blada pani, wyciągając rękę do niego — jakżeż można wstawać tak rano?!
— Chcę używać wszelkich przyjemności wiejskich i dla tego dziś wcześniej wybrałem się z domu, później bo, co prawda, skwar nieznośny...
— Ach! kuzynek polował!? wtrąciła szczebiotliwa blondynka, bo widzę, że z bronią przyszedł! Czy nie każesz, panie Alfredzie, posłać ze dwa wozy po tę zwierzynę, gdyż przypuszczam, że sam jej nie mogłeś udźwignąć.
— Panna Natalja musi zawsze żartować, a niestety, zasługuję na to, zrobiłem bowiem kompletne fiasco i nie przynoszę nawet wróbla.
— Co też mówisz Alfredzie? rzekł gospodarz, u nas taka przecież obfitość zwierzyny.
— Być może, Stasiu, lecz ja właśnie nie chodziłem na polowanie, tak jak ty chodzisz naprzykład. Co prawda nie ufałem swoim zdolnościom i nie brałem z sobą psa, bo się nic na tych, jak wy tam zwiecie: »wystawianiach« nie znam. A jednak chciałem coś upolować, choćby na złość pannie Natalii, która podjęła się zwierzynę przezemnie zabitą, upiec na swoim różowym paluszku...
— Widzi pan jednak, że mu niebezpieczeństwo nie grozi.