Strona:Klemens Junosza - Z mazurskiej ziemi.djvu/232

Ta strona została skorygowana.

zatruł, a i zatruwa jeszcze dotąd, nasze życie. I ja toczyłem się i toczę dotąd po tej pochyłości fatalnej, — fatalnej, bo już sposobu zatrzymania się nie widzę, bom słaby, bezsilny i jak bryła bezwładna, spadam swoim własnym ciężarem. Mnie już nie pora się cofać, ale tyś młody, czas masz jeszcze przed sobą. Zaledwie ci dwadzieścia cztery lata ubiegło...
— Ależ doprawdy, ja nie rozumiem dokładnie, do czego, kochany Stanisławie, te wyrazy twoje, pełne żalu i goryczy, prowadzą? Nad czem właściwie płaczesz? — przed jakim niebezpieczeństwem mnie ostrzegasz?
— Tem gorzej dla ciebie, że nie rozumiesz. Nie będę cię też długo nudził morałami i wskazywaniem prawdy, którą niestety znalazłem zbyt późno; powiem ci tylko tyle, że nam młodość schodziła bez troski, jak ów dzień motylka, o którym mówi poeta, to też gdy ostrzejszy wiatr zawiał, staliśmy się jak motylki bezsilne, jak trawa zwiędła od przymrozka. Nas pytano tylko: co masz i zkąd pochodzisz, a odpowiedź na to wystarczała — dziś pytają człowieka: co umiesz? i w tem jest cała różnica.
— A cóż komu do tego, co ja myślę i co umiem? pora egzaminów przeminęła już dla mnie.
— Tak ci się zdaje... No to sprobuj. Dogryź resztki tej ojcowizny, która ci do jakiegoś czasu chleb daje i chciej żyć o własnych siłach? — Pójdź, sprobuj powiedzieć ludziom że czas egzami-