Strona:Klemens Junosza - Z mazurskiej ziemi.djvu/260

Ta strona została skorygowana.

W tem spotkaniu, w którem zresztą nic nadzwyczajnego nie było, stary wiarus dostrzegł, jeżeli nie niebiezpieczeństwo jeszcze, to, co najmniej, jego początek. Targał niecierpliwie siwe wąsy i stracił humor odrazu. Od chwili też owego spotkania, zaczęły się w dworku, tak wesołym dotąd, dnie smutne, Klarcia spoważniała i piosenki jej nie rozlegały się, jak dawniej, dźwięcznem echem po ogrodzie. Zaniedbała ulubione kwiatki, posmutniała — pobladła...
Pułkownik, gdy tylko z pola powrócił, zamykał się w swoim pokoju i chodził z kąta w kąt, godzinami całemi. Zdawało mu się, że na warcie stoi i pilnuje... czego?
— Czego? Sam sobie to pytanie zadawał. Budzącego się serca dziewczyny? a któż upilnuje ptaszka, co się chce z gniazdka wydobyć, gdy już skrzydła do lotu zdatne uczuje? Zresztą — myślał stary — czyż mam prawo do tego? czy wolno mi kłaść tamę budzącemu się uczuciu? Młoda jest, w wiosnę życia wchodzi zaledwie, ma zatem do tego życia prawa wszelkie, prawa, których nie złamie przecież zakaz dziadka... Smutno, smutno — myślał pułkownik — wychowałem ją od małego dziecka, wynosiłem na rękach, i zdawało mi się, że mam chociaż jednę istotę przywiązaną do mnie na świecie. Mogłem nawet przypuszczać, że ona mnie kocha, że nie opuści mnie już nigdy, że — kiedy nadejdzie godzina ostatniego apelu, sama, swoją ręką, oczy mi zamknie. — Złudzenie próżne, złu-