gnie — a do szeregów nie ma nikogo. — Co pan dobrodziej mówi, karyera! karyera! Co nam dyabli po karyerach, gdzie ziemia jest, warsztaty są... Póki zagony rolników potrzebują, kowadła rąk, a książki głów, póty karyera dla młodych ludzi otwarta, bardzo szeroko otwarta.
— Zapewne — wtrącił pan Stanisław — ale, bądź co bądź, są położenia w których...
— Wybaczy pan dobrodziej, że przerywam — mówił, zapalając się, pułkownik — ja już jestem stary i dziwak, i zapewne mam swoje uprzedzenia, z któremi nic mnie już chyba nie rozłączy. — Otóż, wracając do kwestyi o której mówiliśmy przed chwilą, mam takie uprzedzenie, że nie mogę trzymać dobrze o młodzieńcu, który nie potrafi wylegitymować się dostatecznie, czem jest dla społeczeństwa i co potrafi robić.
Pan Stanisław znów znacząco na brata spojrzał. Pułkownik zaś kieliszki napełnił.
— Ale co tam o tem! — rzekł — to co ja mówię, przyjść musi samo z siebie, choćby słabsi i leniwsi wyłamywali się od pracy i obowiązków, tłum ich porwie, za ogólnym prądem pójść muszą. — Tak to zwykle bywa, że gdy gromada idzie, każdy wraz z nią naprzód posuwać się musi, kto iść nie chce i upadnie, zdepczą go, i kiedy wszyscy dojdą już do celu, on leżeć będzie na drodze stratowany, bezwładny, — lecz mówmy o czem innem... Jakże tam sąsiadowi żniwa idą w Starzynie?
Strona:Klemens Junosza - Z mazurskiej ziemi.djvu/269
Ta strona została skorygowana.