— Winszuję — zrobiła pani wielkie odkrycie — rzekł — przerywając, Alfred.
— Ja?
— Tak, tak, pozazdrościć można.
— Nie rozumiem...
— Znalazła pani szczęście...
— O, to nie ja.
— Któż więc?
— Ja sama nie wiedziałabym o tem może gdzie go szukać — dziadzio mi w tem dopomógł.
— Pan pułkownik?
— Tak jest — mówiła głos zniżając — dziadunio mi dużo, bardzo dużo o szczęściu opowiadał... całemi wieczorami nieraz. — Ach, pan nie wie, jaki to dobry człowiek, ten dziadzio!
— I on odkrył pani tajemnicę szczęścia? — nieco ironicznie spytał Alfred.
Klarcia nie zauważyła ironii.
— Tak, panie, on mi powiedział, że całe życie szczęścia szukał i znalazł je nareszcie. Czego się pan uśmiecha? Dziadunio przecież nie zrywał kwiatu paproci w noc świętojańską — ale przechodził bardzo ciężkie koleje losu — i powiada, że z doświadczenia przekonał się o tem, że kto w swojem małem kółku pracuje szczerze, obowiązki spełnia sumiennie, kocha Boga i ludzi — a od losu niewiele wymaga, ten już jest blizkim bardzo stanu, który w zwykłej mowie potocznej, nazywamy szczęściem...
Alfred zamyślił się smutnie.
Strona:Klemens Junosza - Z mazurskiej ziemi.djvu/276
Ta strona została skorygowana.