Strona:Klemens Junosza - Z mazurskiej ziemi.djvu/277

Ta strona została skorygowana.

— I pani blizką jest tego — zapytał po chwili.
— Zdaje mi się... Tymczasem do łez powodu nie mam. Idę za radą dziadka... i w ogóle czegóż mogę więcej żądać od losu, ja, prosta dziewczyna? a jeżelim westchnęła lub zapłakała kiedy, to chyba nad taką boleścią, która obejmuje szerokie koła i z milionów oczu łzy wyciska.
Rozmowa dwojga młodych ludzi urwała się na tem, późno już też było, a pan Stanisław do odjazdu się ruszał.
Goście, pożegnani przez pułkownika, wsiedli do powozu, zapraszając serdecznie starego aby Starzyn odwiedził.
Alfred raz jeszcze spojrzał w czarne oczy Klaruni, powóz ruszył szybko i zniknął w ciemności.
Jakiś czas bracia milczeli. Pan Stanisław otulony pledem, wcisnął się w głąb powozu. Alfred cygaro palił.
Na niebie migotały gwiazdy, z oddalenia dochodził turkot młyna.
— No i jakże — zapytał Stanisław — podobała ci się ta nowa znajomość... pułkownik dzielny stary?...
— Dziwak trochę.
— A wnuczka?... wedle określenia mojej żony, gąska z folwarku... wszak prawda?
— O, nie mów tak, proszę, wiem dobrze, że myślisz inaczej.