Strona:Klemens Junosza - Z mazurskiej ziemi.djvu/28

Ta strona została skorygowana.

sów jak węgiel czarnych, przewijają się gdzie niegdzie srebrne nitki siwizny; twarz jest matowoblada, drobne usta nie mają już barwy purpurowej. Kontury pięknego profilu zaostrzyły się nieco, ramiona utraciły zaokrąglenie dawniejsze, a ręce zeszczuplałe, jakby wyschłe, opadły na kolana bezwładnie.
Znać, że głęboki jakiś żal, tęsknota, a i rozpacz może, złamały i zgnębiły tę piękną niegdyś, tak rwącą się do życia, postać. Cóż dziwnego? Wszak, zdaje się tak niedawno temu, weszła do tego dworku, opierając się na ramieniu ukochanego człowieka... Pełna życia i wdzięków, z ogniem miłości w czarnych źrenicach, z uśmiechem i piosnką na ustach, wchodziła pod tę strzechę nizką, promieniejąca szczęściem, jak słoneczny poranek blaskami. Weszła tam i rozwinęła się, wypiękniała jeszcze, jak róża gdy z delikatnych osłonek pączka się wychyli i całe bogactwo barwnych płateczków rozwinie. A później, kiedy się już Janek maleńki sam do niej przyczołgał, gdy pieszczotliwie szczebiotać do niej zaczął, to zdawało się jej, że Bóg całą skarbnicę szczęścia przed nią otworzył i najdroższe klejnoty czerpać z niej pozwolił.
Ileż blasków widziała w oczach pacholęcia i dwóch małych dziewczynek, które później przybyły! Jak bezpieczną i spokojną czuła się przy boku męża, który tyle miłości i szacunku miał dla niej... Dziś, gdy się zaduma nad przeszłością, gdy cofnie się myślą w upłynione chwile, to zdaje się jej że śniła.