Strona:Klemens Junosza - Z mazurskiej ziemi.djvu/287

Ta strona została skorygowana.

odstręczała od wszelkich bliższych stosunków, a tem bardziej zażyłości sąsiedzkiej.
Pułkownik też nie miał wielkiej trudności w wydobyciu się ze starzyńskiego dworu; pożegnał pana Stanisława i Alfreda, złożył pełen galanteryi ukłon Natalci, wskoczył lekko na swoją bryczuszkę zaprzężoną w dwa dzielne rumaki i odjechał.
Panowie wyprowadzi starego na ganek, Natalcia wyszła także za nami.
Kiedy pułkownik już odjechał zbliżyła się do Alfreda i rzekła:
— Przeszłabym się trochę po ogrodzie; jeźli kuzynek ma czas wolny, możeby mi zechciał towarzyszyć.
Alfred skinął głową i w milczeniu podał jej rękę.
Natalcia wsparła się na jego ramieniu i poszła.
Piękna blondynka ubraną była w suknię czarną, przy której twarz jej i szyja jeszcze bardziej białemi, przezroczystemi wydawały się nawet.
Za cały strój miała tylko jednę, bladawej barwy różę herbacianą przypiętą do gorsu.
Szli przez szpalery lip strzyżonych, milcząc. Ona opierała się lekko na jego ramieniu, a serce jej uderzało przyspieszonem tętnem, on zaś, rozmarzony, błądził myślą gdzieindziej...
Natalcia pierwsza przerwała milczenie.
— Pojedziesz tam jeszcze? — spytała.
On jakby ze snu się ocknął.
— Czy pojedziesz tam jeszcze? — powtórzyła.
— Dokąd, kuzynko?