Strona:Klemens Junosza - Z mazurskiej ziemi.djvu/292

Ta strona została skorygowana.

— Hm... jeżeli mam prawdę powiedzieć, w tej partyi nie widziałabym dla Klaruni nic złego, chłopak z dobrego gniazda...
— I cóż więcej? — spytał ironicznie pułkownik.
— Ogładzony...
— Aż zanadto może.
— Nie bez majątku...
— To najmniejsza — ale co więcej? powiedzże mi moja pani, co więcej?
— Jakto... co więcej?... czegoż pułkownik chce? — ładny...
— Lalka! ale więcej!
— No, nic więcej...
— Otóż widzisz, przecież raz trafiłaś nareszcie — i więcej nic. Otóż, mojem zdaniem, ten twój pan Alfred, ze swojem dobrem gniazdem, ogładzeniem, majątkiem, ładnością, to jest... nic — jedno wielkie nic — a ja nie na to chowałem dziecko, nie na to wszczepiałem w nie zasady szlachetne, nie na tom kształcił, nie na to kocham ją wreszcie, bym ją miał wydać za »nic!«.
— Lecz, pułkowniku dobrodzieju, unosisz się, przecież ten pan jest takim samym, a może i lepszym od tysięcy młodych ludzi jemu podobnych.
— Nie, nie, sto razy nie! powiadam ci, droga pani, że się mylisz, że jesteś w błędzie. Nie chcę rzucać dziecięcia na pastwę losu, jeżeli mam ją wydać, to wydam tylko za człowieka, w całem znaczeniu tego wyrazu. Niech ten człowiek będzie bie-