Strona:Klemens Junosza - Z mazurskiej ziemi.djvu/297

Ta strona została skorygowana.

— Czy to ci co przeszkadza, mój dziadziu?
— Nie, ale niepokoi trochę.
— Zastraszasz mnie dziaduniu; ja myślałam że się dziadzio cieszy, że się już takiej wielkiej... wielkiej... dorosłej wnuczki dochował — a dziadzio się przestrasza. Chyba musiałam się zrobić teraz do straszydła podobną...
— Nie żartujmy, dziewczyno, pomówmy poważnie — powzięłem zamiar pewien...
— Niepotrzebny zupełnie, dziaduniu.
— Jakto, niepotrzebny? przecież go nie znasz jeszcze?
— Owszem, znam bardzo dobrze i powtarzam, że wcale niepotrzebny.
— Cóż u licha! gadaj no jaśniej, moja panno, bo ja z tego wszystkiego nic a nic nie rozumiem!
— Owszem, wytłomaczę się chętnie, ale niech mi dziadzio do głosu przyjść przecież pozwoli.
— Mów, mów, ani jednem słowem nie przerwę.
— Otóż ja powiem dziadzi bajeczkę.
— Ej Klaruniu, nie czas teraz na bajeczki...
— Miał dziadzio nie przerywać, a przytem w każdej bajeczce bywa jakaś część prawdy, a w mojej wyjątkowo będzie sama tylko prawda — czy mogę zacząć?
— Słucham.
— Była sobie jedna dziewczynka, która nie lubiła podsłuchiwać i nie podsłuchiwała nigdy w życiu, bo wiedziała że to jest brzydko i że za taką rzecz, dziadzio tej dziewczynki z pewnością by