zasadach, wpojonych przez starego dziadka, zupełnie zapomina...
— Ależ ja tak nie mówiłem, moje dziecko.
— Innemi wyrazami, lecz to samo, ale proszę mi nie przerywać; tedy ten pewien dziadzio powiedział, że ponieważ głupia dziewczyna może się łatwo zakochać, przeto trzeba ją wywieźć. — Słuszna racya; dziecku podobało się cacko, które może być dla niego szkodliwem, przeto należy mu pokazać cacka inne, aby zapomniało o pierwszem. — O dziaduniu, dziaduniu! — mówiła dalej z mocą — jakże mnie możesz tak krzywdzić?...
— Bo cię kocham, Klaruniu.
— Wierzę, ale mnie nie znasz i nie ufasz mi widocznie, zdaje ci się że te przekonania i zasady, które wpajałeś we mnie, odbiły się od mojej pustej głowy jak groch od ściany twardej. Dziaduniu, a czem ja zasłużyłam na to? Czem dałam ci powód do tego rodzaju przypuszczeń?
— Dziecko drogie!
— Zaufania do mnie nie masz, mój dziadziu, nie wierzysz mi, a jednak cóż było łatwiejszego jak rozmówić się z Klarunią i spytać wprost, co się dzieje w jej sercu?
— Wątpiłem czy odpowiesz mi szczerze.
— I dlaczegóżbym się kryć miała? i dziś ci powiem dziaduniu otwarcie, że mi się ten pan Alfred podobał... i czuję... czuję że mogłabym go szczerze pokochać, gdyby... gdyby tylko... ach... jabym go tak bardzo pokochała!!
Strona:Klemens Junosza - Z mazurskiej ziemi.djvu/299
Ta strona została skorygowana.