Strona:Klemens Junosza - Z mazurskiej ziemi.djvu/326

Ta strona została skorygowana.

Alfred również podniósł się, oparł rękę o krawędź biurka i milczał.
— Kochasz moją wnuczkę!? Klarunię pan kochasz? czyś tak powiedział?
— Tak jest, panie pułkowniku, kocham ją.
— Hm? czemuż ja się dziwię? ktoby tego dziecka nie kochał? ale, panie Alfredzie — dodał poważnym, niemal uroczystym głosem — jeżeli przychodzisz prosić o jej rękę, jeżeli żądasz abym ci powierzył to dziecko ukochane... nie, nie panie Alfredzie, ją ci dziękuję za zaszczyt... ja ci wierzę... ale to niepodobieństwo, to rzecz niemożliwa!
Jakby zmęczony wypowiedzeniem tych wyrazów, pułkownik nie usiadł, lecz padł raczej, na fotel.
Chwilkę jakąś milczenie trwało.
— Pułkowniku — rzekł wreszcie Alfred — jakiekolwiek będzie twoje postanowienie, posłuchaj mnie jeszcze, poświęć mi tylko jednę, jedyną godzinę uwagi — pozwól że wszystko co myślę wypowiem, jak przed ojcem rodzonym...
— Więc mów pan — szepnął pułkownik, schylając głowę na piersi.
— Rozumiem, niestety, aż nadto dobrze przyczyny odmowy, na którą byłem zupełnie przygotowany.
— Przygotowany? więc spodziewałeś się pan jej?
— Tak — i pomimo tego przyszedłem tutaj nie bez pewnej nadziei. Po miłość twej wnuczki, panie pułkowniku, — wnuczki, która jest twoim najdroższym skarbem na świecie, nie skradam się