— Tak jest, pani dobrodziejko. Pan Fulgenty, w swojej własnej osobie... ten sam. Gdzie go nie posieją tam wschodzi, dokąd nie wołają tam idzie, częściej przynosi złe niż dobre, najczęściej nie przynosi nic — zwyczajnie jak stary dziwak i zrzęda. Pani dobrodziejka pozwoli, że ucałuję jej rączkę, co, o ile mi wiadomo, dotychczas zabronionem jeszcze nie jest.
Z temi słowy ujął podaną sobie rękę, przycisnął ja do ust z szacunkiem — i chwilkę na nią popatrzył.
— Szczuplejemy! pani dobrodziejko — ciągnął dalej — niedziw, jest to teraz taka epidemia podobno... Niegdyś, gdym przebywał za granicą, powiedział mi jeden poeta, że kiedy ciało szczupleje, duch się wzmacnia — i naodwrót, gdy ciało tyje, duch słabnie. Jest w tem więcej prawdy, aniżeli w życiu naszem szczęścia, ale... ja tu pani dobrodziejko, nie w interesie poezyi przyszedłem.
— Czy się znowu co stało?
— Ba! cóżby takiego? Zwykłe rzeczy. Dług stał się pozwem, pozew sprawą, sprawa wyrokiem, wyrok nakazem, nakaz egzekucyą... toć to tak prosta geneza, że ją lada woźny zrozumie.
— Jeszcze więc jakaś sprawa?
— Stare dzieje! pani dobrodziejko, stare dzieje! Mówiłem... ale mnie nie słuchano. Popełnialiśmy grzeszki, teraz mamy czyściec, w którym... w którym, oby na długie lata przebywać nam nie przyszło.
— Któż temu winien, mój panie?
Strona:Klemens Junosza - Z mazurskiej ziemi.djvu/33
Ta strona została skorygowana.