Strona:Klemens Junosza - Z mazurskiej ziemi.djvu/330

Ta strona została skorygowana.

— Honor również nie kłamie — dodał z mocą.
— Ha, skoro tak mówisz — daj rękę.
Alfred skwapliwie dłoń pułkownika pochwycił i ucałował ją z synowskim prawdziwie szacunkiem, pułkownik schylił się w głowę go całując.
Potem zadzwonił.
Chłopak, wyprostowany jak struna, we drzwiach stanął.
— Panny Klary tu proś — rzekł pułkownik.
Po chwili zapłoniona, nieśmiała, weszła Klarcia.
— Jestem, dziaduniu — rzekła.
— Dziecko moje — rzekł uroczyście pułkownik — czy domyślasz się z jakim zamiarem przybył tu pan Alfred?
— Wiem, dziaduniu — szepnęła nieśmiało.
— Czy przyjmujesz zatem?
— Jak dziadunio każe...
— Nie, moje dziecko, tu do rozkazania nic niema, chcę usłyszeć twoje wolne, zupełnie niezależne zdanie... no, mów więc śmiało.
— Tak... — szepnęła ledwie dosłyszanym głosem.
— Dobrze — a teraz jeszcze jedno pytanie.
— Słucham dziadunia.
— Czy zbadałaś dobrze własne serce? czy ty go kochasz, Klaruniu?
Dziewczyna milczała.
— Czy go kochasz? odpowiedz, moja mała.
— Ach mój Boże, ciągle to pytanie!... pan Alfred się pytał... teraz dziaduniu się pyta...