— Co tam o tem!... jam nie winien, bom gadał; pani dobrodziejka winna jeszcze mniej. Janek, Helenka i Władzia chyba już najmniej, a jednak im to podobno najbardziej pokutować przyjdzie... Smutno, pani dobrodziejko, bardzo smutno, ale bądź co bądź, żeby jeszcze trzysta razy smutniej było, trzeba się obejrzeć jakoś nareszcie i w sytuacyi rozpatrzyć.
— Ja właśnie pragnęłam...
— Pani dobrodziejko, pojmuję to pragnienie, chociaż obawiam się, aby ono żółcią zaspokojonem nie zostało.
— Panie Fulgenty!
— Ba! panie Fulgenty! a i cóż ten pan Fulgenty poradzi?
— Określ pan przynajmniej jasno położenie, przecież jesteś takim naszym starym przyjacielem.
— Co tu określać — w domu sekwestrator...
— Czy już zrobił zajęcie?
— Hm, dotychczas nie jeszcze, ale jak skończy śniadanie, to kto wie? Sztuka to twarda — ale to jeszcze najmniejszy ambaras, poważniejsze niebezpieczeństwa nam grożą.
Westchnęła ciężko pani. Fulgenty prawił wciąż dalej.
— Subhastacya, wywłaszczenie, proszę pani kochanej, mnóstwo interesów prywatnych, a w dodatku... wiadomo pani, że to wiosna.
— I cóż ztąd?
Strona:Klemens Junosza - Z mazurskiej ziemi.djvu/34
Ta strona została skorygowana.