Strona:Klemens Junosza - Z mazurskiej ziemi.djvu/363

Ta strona została skorygowana.

Piękny ogród był celem jego marzeń, rzadkie krzewy i kwiaty, które ziemi rodzinnej przyswajać pragnął, pieszczotą jego myśli.
Zdawało mu się, że jak liść na rodzinnem drzewie przeżyje cicho swój czas — a potem, kiedy jesień przyjdzie, zżółknie i legnie, jako już wysłużony, stary, obumarły, który musi ustąpić miejsca młodym. Zapomniał jednak biedny, że nie wszystkim liściom dozwolono, aż do końca jesieni na rodzinnem drzewie pozostać; że czasem przychodzi burza gwałtowna, uragan, i silnym podmuchem zmiata najdrobniejsze, najzieleńsze listki i unosi je daleko, daleko, na wzburzone fale wód, lub na jałowe piaski pustyni.
I on też do kategorji zerwanych listków należał. Młodziutki, jedyne dziecko rodziców, śmiał się do życia, które się do niego nawzajem uśmiechać zdawało, i w perspektywie nieodległej ukazywało same kwiaty.
Ale zerwała się burza nagła, wiatr uniósł kwiaty daleko, pozrywał i poszarpał wonne płatki róż i pozostawił mu tylko nagie, cierniste łodygi.....
On sam, jak liść oderwany od macierzyńskiego drzewa przedwcześnie, padł gdzieś daleko..... daleko.....
Długo po obczyźnie się tułał, długo różnej biedy zażywał, aż po kilkunastu latach, złamany, posiwiały przedwcześnie, powrócił do stóp rodzinnego drzewa. Powrócił — ale już napróżno.