szył, przeznaczono go na końcową stacyę kolei, właśnie w rodzinne jego strony.
Jakżeż tam spieszył! Zdawało mu się, że pociąg idzie krokiem żółwim, że wszystkie koła są zahamowane, że w lokomotywie węgla braknie! Wychylał głowę z wagonu i patrzył, patrzył, choć ostry wiatr rzucał mu w oczy kłęby czarnego dymu i iskry tlejące jeszcze. Jakżeż nie miał patrzeć? tam jego strony rodzinne, tam, te drogie sercu jego pola, łąki i lasy, a ze stacji na której pracować będzie, widać złocony krzyżyk jego parafialnego kościołka.
Eh! tam by ziemi kawałek kupić, tam umrzeć między swoimi, na starym cmentarzu spocząć — tam takie wierzby prześliczne, tyle mogiłek drogich.....
Ale dlaczegoż umierać? Już zebranych pieniędzy jest trochę, a teraz przecież pensya duża, bo ex-Nr. 17 już 17 numerem nie jest — o, nie!... awansował znacznie — jest dygnitarzem od ustawiania wagonów, ma łączyć je z sobą.
W swoich stronach może i jaki swojak się znajdzie, jaki dawny znajomy odszuka, i nie będzie tak pusto, jak na tułaczce, lub w szpitalu.
Ej życie! ono jak lato — choć burzliwe, dżdżyste i pochmurne, jednak przecie, choćby przed samym zachodem, rozchyli ciężkie chmury, pokaże słońce, a jak się to słońce uśmiechnie, to i pole i las i woda i łąki rozśmieją się, ustroją, wyzłocą,
Strona:Klemens Junosza - Z mazurskiej ziemi.djvu/368
Ta strona została skorygowana.