czyła wiele. Karol uścisnął mi rękę i powiedział: — Dyrdejko, tyś dobry człowiek, bądź dla nich ojcem — ja liczę na ciebie! — a jam odrzekł tylko: — Licz, jak na żmujdzina! Pani dobrodziejko, na żmujdzina! To święte słowo, to przysięga! no — i ot cała historya.
— Panie Fulgenty!
— Słowo się rzekło... dziś, chcesz pani, czy nie chcesz, a stary Dyrdejko twój i twoich dzieci opiekun. Dyrdejko tu rządca, ekonom, parobek nawet w razie potrzeby, bom się wam w służbę zaprzysiągł!
Biała rączka wyciągnęła się ku niemu.
— Dziękować chcesz pani? a za cóż? jeszcze nic nie zrobiłem, później może, jak odchodzić będę, dobre słowo dacie.
— Jakto odchodzić? przecież obiecałeś nie opuszczać nas, panie Fulgenty.
— A jakże, nie opuszczę, nie, tylko widzi pani, jak już wam lżej będzie nieco, za jakie parę lat może, to mnie wypadnie na świętą Żmujdź pojechać.
— Do swoich?
— Ja nie mam już swoich — pomarli, tylko potrzeba tam powoła mnie koniecznie.
— Potrzeba? jakaż to?
— Chciałoby się umrzeć w Dziundziszkach...
Tu machnął stary ręką, szybko łzę otarł i wnet twarz jego przybrała dawny, nieco sarkastyczny wyraz.
Strona:Klemens Junosza - Z mazurskiej ziemi.djvu/37
Ta strona została skorygowana.