Strona:Klemens Junosza - Z mazurskiej ziemi.djvu/40

Ta strona została skorygowana.

— Spodziewają się czegoś...
— Bo i pewnie... o licytacyi coś gadali... Nie dokończył chłop, czapkę miął w ręku, z nogi na nogę przestępował, widocznie chciał coś powiedzieć, lecz nie śmiał.
Dyrdejko spojrzał mu bystro w oczy. Wstał, zbliżył się do niego, a ująwszy za klapę od sukmany, rzekł:
— Słuchajno, Marcinie, tyś tu takoż bez kozery nie przyszedł, mów więc śmiało, co chcesz? sami tu przecież jesteśmy.
— Dyć to prawda, panie, chciałem ja se wymiarkować tu jednę karkulacyę i długom myślał, czy do wielemoznego pana tu przyjść — czyli do samej dziedzicki?
— No — i przyszedłeś do mnie?
— A juści — bo to je taka śtuka, co nie kobieckiej głowy do niej potrzeba. Kwarda rzec i markotna! jesce by się pani zalamentowała — i tylo!
— I jakaż to sztuka? nie strasz-no stary, tylko gadaj.
— Tedy zydy gadały, co mają Zarzecze kupić, het ze wsyćkiem jak je — i nawet mnie namawiały, zebym z niemi do współki był. Mądre oni som, panie! zara las het wytną, a ziemię wezmą zadarmo, a potem do miemców pojadą i na kolenije folwark puscą...
— I cóż? przystałeś Marcinie do w spółki?
Zaczerwienił się chłop.