Strona:Klemens Junosza - Z mazurskiej ziemi.djvu/44

Ta strona została skorygowana.

wiący — i między nami zdybie się jenszy kręciel, to przecie i taki za kupą pójdzie...
Poszedł Marcin do pani. Dyrdejko sam w stancyjce pozostał.
Przypatrzmy się temu żmujdzinowi.
Była to oryginalna figura. Ile lat życia mógł liczyć, tego z powierzchowności jego niktby nie odgadł. Wyglądał na pięćdziesiąt, a miał siedmdziesiąt co najmniej. Nizki, krępy, o szerokich ramionach, z twarzą czerstwą jeszcze, ruszał się żwawo, gestykulował z ogniem.
Twarz jego miała wyraz sarkastyczny. Z pod krzaczastych, gęstych i najeżonych brwi, błyszczały oczy nieokreślonego koloru, pełne ognia. Czy był blondynem, czy brunetem niegdyś, któż mógł zgadnąć? Nad czołem jego piętrzyła się czupryna gęsta, twarda jak szczotka, barwy niby szpakowatej, niby płowej, jakby przykurzonej nieco. Kości policzkowe wystające miał, nos niewielki, wąsy przystrzyżone krótko. Ręce suche, żylaste, znamionowały niepospolitą siłę fizyczną.
Ubierał się oryginalnie, gdyż garderoba, skompletowana jeszcze przed trzydziestu laty, wystarczała mu aż dotąd.
Znaleźć w niej było można i frak cynamonowy z guzikami żółtemi i jakieś rajtroki przedpotopowego kroju i kołnierzyki, co z mantynowej chustki jak dwa rogi sterczały. Te kostjumy wszakże przywdziewał Dyrdejko tylko w uroczystych życia