Strona:Klemens Junosza - Z mazurskiej ziemi.djvu/51

Ta strona została skorygowana.

lata przedtem została tytularną właścicielką majątku, upoważnienie łatwo otrzymał — mógł więc zupełnie swobodnie działać.
Kiedy już zmrok szarawy zapadał, na dróżce ode wsi wiodącej, ukazali się upragnieni goście. Ciągnęli po ważkiej ścieżce sznurem, jak żurawie, a na ich czele kroczył Marcin Gajda, którego długie, białe włosy, wymykały się z pod czarnej, kształtem wronie gniazdo przypominającej, czapki baraniej.
Niebawem stancyjka pana Fulgentego była pełną. Gorąco i duszno się w niej zrobiło, gwar panował. Perorował stary Gajda, odpowiadał mu Dyrdejko, a reszta naradzała się półgłosem, czyniąc szmer podobny do brzęczenia pszczół w ulu.
Dyrdejko wielką mapę na stole rozłożył, a dwadzieścia głów ciekawych pochyliło się nad nią, śledząc ruchy ołówka, którym pan Fulgenty krajał pole za lasem i łąkę na Zastawiu, ową łakę piękną, która słusznie mogła być szczytem marzeń dla włościan zarzeckich, mających sianożęcia nizkie i zalewane prawie corocznie.
Kto zna naszych włościan, zwłaszcza przy układach i interesach pieniężnych, nie zadziwi się wcale, iż Dyrdejko z siebie kapotę zrzucił i czoło fularową chustką ocierał. Wymyślał on musiał tysiączne kombinacye, tłómaczyć, perswadować, krzyknąć nawet, udawać, że układ całkiem zrywa. Jan nie chciał brać kawałka łąki nad brzegiem, Maćkowi