Strona:Klemens Junosza - Z mazurskiej ziemi.djvu/53

Ta strona została skorygowana.

Gdy pan Fulgenty drzwi otworzył, wstrząsnęła się nerwowo jakby przestraszona i zwróciła ku niemu spojrzenie wpół pytające, wpół trwożne.
Z twarzy jednak starego nie można było nic odgadnąć. Był zimny, spokojny, jak zwykle.
— Trzeba — rzekł — żeby pani poszła do nich takoż, podziękować chcą...
— Więc skończone?
— Zaledwie.
W milczeniu wyciągnęła rękę, którą żmujdzin szczerze w swej żylastej dłoni uścisnął. Zarzuciła chustkę na ramiona i do oficyny poszła.
Chłopi skłonili się nizko i dziękowali za sprzedaż. Ona życzyła im pomyślnej pracy na nowonabytych fortunach i zbiorów świetnych.
Po chwili Marcin, który w gromadzie słusznie poniekąd za prowodyra i kierownika był uważany, rzekł że już »północkowe kury pieją« i że do domu czas. Z ukłonami i życzeniami, chłopi zaczęli pokoik Dyrdejki opuszczać. Marcin odprowadził panią aż na próg dworku, a potem, za gromadą ku wsi podążył.
Fakt zgromadzenia się chłopów na dworze, w celu nabycia gruntów, wywołał wrażenie niemałe. W całej wsi, oprócz dzieci, nikt nie spał i w każdej chacie migotało światło. Baby oczekiwały na mężów, aby się dowiedzieć o rezultacie układów. Dziewuchy, którym uśmiechała się nadzieja zamążpójścia i chłopcy starsi, cieszyli się z powiększenia ewentualnej sukcesyi po rodzicach.