Strona:Klemens Junosza - Z mazurskiej ziemi.djvu/58

Ta strona została skorygowana.

dnie, a na łąkach miliony drobnych kwiatków wychylały główki z pośród trawy.
Na ugorach bydło się pasło, z oddalenia dochodziły odgłosy fujarek pastuszych, zlewające się w jeden harmonijny akord z śpiewem ptactwa i łagodnym szumem liści. Była w całéj pełni wiosna, ta wiosna, co rozsypuje hojnie lilie i róże, obrzuca bukietami bzy, jaśminy i czeremchy — i wlewa w dusze stęsknione — nadzieję.
Na folwarku w Zarzeczu bieliły się świeżo obrobione belki; tracze na warsztatach drzewo tarli, a kilku gonciarzy, których z po za ogromnéj sterty wiórów i strużyn ledwie co widać było, pracowało z pośpiechem.
Stary żmujdzin uwijał się wśród gromadki robotników i z domorosłym budowniczym — cieślą obliczał długość i wysokość projektowanych budynków.
Czas naglił. Na jesień już stodoły, obory, stajnie i śpichlerzyk pod dachem stanąć musiały, a tymczasem inwentarz mieścił się w skleconych naprędce barakach.
Skromne bardzo, niewykwintne budyneczki wznieść postanowiono — lecz i te, na owe ciężkie czasy kosztować miały dość drogo, i musiał pan Fulgenty dobrze głową kręcić, żeby przeznaczonego na ten cel funduszu nie przebrać.
Oszczędność konieczną była, gdyż gotówki wciąż brakło, a wydatków było mnóstwo. Indemnizacya i fundusz ze sprzedaży gruntów poszły na