na córki, a wówczas na drobnych, pobladłych jej ustach, osiadał uśmiech przelotny.
Właśnie już miała robotę składać i dzieci do pokoju zabrać, gdy furtka ogrodowa skrzypnęła i w alei ukazał się Dyrdejko.
Wbrew zwyczajowi swemu szedł powoli, z głową pochyloną, jak gdyby pod brzemieniem jakiegoś ciężaru.
Zbliżył się do altanki, kapelusza uchylił i milczał czas jakiś. Nareszcie zwracając się do Helenki, rzekł:
— Weźmij ty, duszeńko, Władziunię za rączkę i do pokoju zaprowadź, tam Janek jest takoż... a jakiego ślicznego motyla złapał, żebyś wiedziała...
Dziewczynki motyla co prędzej pobiegły oglądać, pani zaś na starego oczy z wyrazem pytania podniosła.
Żmujdzin kapelusz miął w ręku.
— Chciałbym jedną rzecz powiedzieć — rzekł.
— Słucham, panie Fulgenty.
— Ot, widzi pani, kłopot takoż...
— Czyż ich nie mamy ciągle?
— No tak... ale to...
— Nowy jaki?
— Nie, nie, nie lękaj się pani, to nawet nie kłopot, tylko głupstwo małe!
— Cóż więc?
— Jechać mnie w drogę potrzeba.
— Teraz? w tym czasie?
Strona:Klemens Junosza - Z mazurskiej ziemi.djvu/62
Ta strona została skorygowana.