Nareszcie przed ganek z turkotem zajechała bryczka. Dyrdejko na zegarek spojrzał i szybko z krzesła się zerwał.
— Czas — zawołał — czas takoż już wielki, jechać trzeba.
To rzekłszy, panią Karolową za rękę ujął i długi na tej ręce pocałunek wycisnął.
— Dobrej myśli, pani kochanieńka, odwagi — szeptał z ojcowską czułością. — Wrócę z dobrą nowiną, a kto wie? może wrócimy oba... stosunki jakie takie są... wszystkie poruszę.
— Bóg by przez twe usta przemawiał, panie Fulgenty.
— W jego mocy wszystko — rzekł żmujdzin i na ganek wyszedł. Pani Karolowa odprowadziła go do bryczki, a gdy się stary z trudnością na wysokie siedzenie gramolił, mówiła jeszcze półgłosem:
— Szczęśliwej drogi, a pamiętaj pan powtórzyć Karolowi wszystko com mówiła, wszystko mu powtórz, o dzieciach mu opowiedz, że kochają go, że nawet mała Władzia mówi o nim często. Powiedz, że ja o jego zdrowie się modlę, a nie zostawiajcie mnie bez wiadomości... wracajcie... wracajcie obadwa!
— Paniusiu kochanieńka, napiszę... telegram zaraz przyślę... bądźcie zdrowi.
Marcin, który stał dotychczas przed gankiem i ze stangretem rozmawiał, pokłonił się nizko Dyrdejce.
Strona:Klemens Junosza - Z mazurskiej ziemi.djvu/72
Ta strona została skorygowana.