— Ależ to straszne kalectwo!
— Zawdy gorsa bieda przez oców, a przez jednej ręki, byle się jeno mógł cłek drugą przezegnać a łyzkę w garści utrzymać, to zyć zawdy mozna.
Westchnęła ciężko pani na tę smutną pociechę, a chłop mówił dalej.
— Niech się wielmozna pani nie markoci, toć i stary Onufer, co tu był za gajowego bez dwa roki, tez ręki nie mioł, bo mu we młocarni pięść urwało, a potem mu dochtory urznęni według równości, ze mu jeno kikut się z niej ostał; dla tego jaki był jesce chłop z niego! Drugi niezguła z dwiema ręcami tego nie stojał. A jak raz posed cyganów spędzać z pola, a te do niego z kijami przystąpiły, to ich tak jedną ręką i kikutem sprał galanto, ze nie wiedziały, bez który zagon skikać! Niech się tez wielmozna pani i o nasego pana nie frasuje, bo jesce, da Bóg miłosierny, i z niego ludzie będą.
Tak stary chłop pocieszał strapioną dziedziczkę. Naturalnie, pocieszał ją jak mógł i jak umiał, a na tę scenę patrzył z góry księżyc jasny, pełny, oblewający łagodnem światłem dworek i ogród, przeglądający się w rzece, w której falach łamały się, migotały i drżały srebrne jego promienie.
Wietrzyk lekki osuszał łzy płynące po pięknej twarzy kobiety i igrał z długiemi, białemi włosami chłopa, który strapioną tak szczerze pocieszać się starał.
Strona:Klemens Junosza - Z mazurskiej ziemi.djvu/74
Ta strona została skorygowana.