Strona:Klemens Junosza - Z mazurskiej ziemi.djvu/78

Ta strona została skorygowana.

— Bogu dziękować, proszę wielmożnej pani, nic... Takie kuń, niech jego moje oczy nie widzą, niech un zara zdechnie, jak ja jego sprzedam! Ja tu leciałem do wielmożnej pani jak ptak! jak zając!
— Cóż się stało?
— Aj waj! wielgie nowina! Pani wie, co z miasta jest dwa mile drogi z ogonem, a ten ogun, niech jemu djabli wezmą, to za drugie dwa mile znaczy — to ja nie jechałem więcej jak jedną godzinkę! Widzi wielmożna pani, aż mi się biedka złomiła i ten kuń... ten waryat... pewnie sobie ochwaci.
— Biedkę wam każę naprawić, ale mówcie co się stało... prędzej!
— Oj! kiedy z tego giewałtu tak mi koło serca pika, co nawet gadać nie mogę. Uf! to jest wielgie nowine! to jest wielgie scięście!
— Zmiłuj się, człowieku, mów już raz, nie trzymaj mnie jak na rozżarzonych węglach!
— Oj, oj! jak mnie kole serca pika; czy wielmożna pani trzyma los na brunswińskie loterye?
— Ależ nie trzymam wcale.
— To może na warsiawskie! pewnie pani trzyma?
— Więc cóż?
— Jakto co? teligraf do pani jest!!
— Gdzie? gdzie? pewnie z zagranicy... o Boże! dawajcież go prędzej!
Żyd po kieszeniach szukać zaczął i mówił.