Strona:Klemens Junosza - Z mazurskiej ziemi.djvu/96

Ta strona została skorygowana.

żały. Wioska, folwark i cała okolica tonęła w ciemności i ciszy, tylko gałęzie drzew, poruszane tchnieniem wiatru szumiały, a od czasu do czasu pies we wsi szczeknął.
Pani Karolowa nie spała jeszcze. Czuwała ona wsparłszy głowę na dłoniach. Dokąd biegły jej myśli? domyśleć się łatwo. Błądziły one daleko, daleko od Zarzecza, od ziemi rodzinnej, na skrzydłach miłości przebywały przestrzenie, spieszyły tam, dokąd głos serca je wzywał.
Wśród ciszy nocnej nagle rozległ się dźwięk metaliczny, donośny i powtórzył się echem w lesie poblizkim.
Zdawało się pani Karolowej, że to sygnał trąbki pocztowej...
Z okrzykiem, który mimowolnie wydarł się z jej piersi, rzuciła się do okna, otworzyła je na oścież, i rozszerzonemi źrenicami oczu usiłowała przeniknąć ciemność nocy.
Dwóch, czy tylko jeden? zapytywała trwożnie, a serce jej uderzało przyspieszonem tętnem, rumieńce na twarz wybiegły.
Dwóch, czy jeden tylko?
Nie, nie! dwóch będzie, wszak Bóg dobry, On wysłucha tylu modlitw gorących, tylu łez, tylu westchnień! Dwóch będzie z pewnością!
Już ich tylko co nie widać, ale czemuż jadą tak powoli? Głos trąbki rozlega się tak wyraźnie, tak donośnie przecie, muszą więc być tuż za wsią... ale nie, to złudzenie... może dopiero wyjechali