z lasu, a głos tak się wyraźnie rozlega po rosie... Nie! to niepodobna! tak długo, tak okropnie długo... a i ten pocztylion nieznośny, zamiast popędzać konie, wytrębuje jakiegoś krakowiaka, jak gdyby się chciał popisać muzykalnym talentem!
Tak myśląc, wychyliła się przez okno otwarte, bardziej, coraz bardziej wytężała wzrok, usiłowała usłyszeć turkot kół.
I Marcin, śpiący w stodole, dźwięk trąbki pocztowej usłyszał i zmiarkował zaraz, że to nikt inny nie jedzie, tylko rządca. Po oddalonych, chociaż wyraźnych dźwiękach poznał, że dość daleko jeszcze musi być ekwipaż, to też nie spiesząc, powoli bramę otworzyć poszedł, a otworzywszy ją, na kamieniu usiadł i pacierz mówił półgłosem.
Tymczasem trąbka odzywała się coraz bliżej, słychać było jak koła zadudniły po moście i niebawem lekka bryczka pocztowa wpadła na dziedziniec.
Na bryczce siedział Dyrdejko... sam jeden. Pani Karolowa o nic go już pytać nie śmiała, stary obie jej ręce pochwycił i pocałunkami pokrywał — i zaraz oboje do pokoju weszli.
Służąca zaspana, przecierając oczy fartuchem, krzątała się, nakrywając do stołu. Dyrdejko w dużem krześle usiadł i milczał czas jakiś.
— Jak dzieci? — zapytał po chwili.
— Dobrze, zdrowe — wyrzekła — to jedno co pociesza w nieszczęściu.
Strona:Klemens Junosza - Z mazurskiej ziemi.djvu/97
Ta strona została skorygowana.