której nie znałem wcale, pomagała jej przy tym.
Dostrzegszy matkę, zawołałem cichym głosem:
— Mamo!
Przybiegła do mnie, zaczęła mnie serdacznie całować i rzewnie płakać.
— Ty żyjesz, Józiu?! żyjesz, moje dziecko! — mówiła — a ja myślałam, że się już nie podniesiesz z tego łóżka, że twego głosu nigdy nie usłyszę... o biedna, biedna moja dziecino! sierotko moja kochana!...
Pocałowałem ją w rękę i zapytałem nieśmiało:
— Mamo! u kogo my teraz jesteśmy?
— U nikogo, moje dziecko; jesteśmy u siebie, to nasze mieszkanie, mój Józiu.
— Więc wyprowadziliśmy się już od wuja?
— Zaraz, na drugi dzień, jak się to nieszczęście stało... Ach! zbójca! byłby cię zamordował! i tak niewiele już brakowało. Doktór nie robił żadnej nadziei. Ale, Bogu dzięki, odzyskałeś już przytomność, mówisz...
Strona:Klemens Junosza - Z pamiętników roznosiciela.djvu/37
Ta strona została uwierzytelniona.
— 31 —