taki czas ten tylko wychodził, kto musiał. Jednokonny karawan wiózł trumnę matki na cmentarz, a karawaniarz tak konia popędzał, żeśmy ledwie mogli zdążyć z Michałem za trumną... Pomyślałem sobie: jak to dobrze na świecie: jak bogaty umrze, to go wiozą krok za krokiem, powoli, jak gdyby mu chcieli przydłużyć ten pobyt na ziemi; z biedakiem zaś, z takim, który dużo przecierpiał, lecą jak na jarmark, aby prędzej zakopać w grobie, gdzie znajdzie nareszcie odpoczynek i wytchnienie... Znalazła go też i biedna moja matka, znalazła pod mogiłą, którą grabarze usypali naprędce.
Ja nie płakałem nic a nic, patrząc na to, tylko mię tak coś ściskało w gardle, tak mnie coś dusiło, żem nie mógł ani słowa wymówić, nawet pacierza na grobie. Stałem tylko, jak słup drewniany, i nie wiem jak długo byłbym tak stał na miejscu, ale Michał wziął mnie za rękę i powiedział:
— Chodź nieboraku! nieboszczki nie wskrzesisz: niech odpoczywa z Bogiem...
Poszedłem.
Strona:Klemens Junosza - Z pamiętników roznosiciela.djvu/54
Ta strona została uwierzytelniona.
— 48 —