Strona:Klemens Junosza - Z pieniędzmi.djvu/3

Ta strona została uwierzytelniona.

wało się jakieś stworzenie. Przy świetle błyskawicy wyglądało ono niby wielki ptak z nastroszonym czubem, z obwisłemi skrzydłami, na grubych nogach, stąpający ciężko, niezgrabnie jak kaczka... Posuwał on się po drodze od ulewy rozmokłej, kałuż pełnej i szedł wciąż, nie ustając ani na chwilę; śpieszył się, o ile ciemność, błyskawicami przerywana, pozwalała na pośpiech. Głowę miał przykrytą workiem, poły od sukmany za pas zatknięte, podpierał się grubym kijem sękatym...
W zły czas mu droga wypadła, ale cóż miał robić?... Posłano go — iść musiał, aby zrana w mieście stanąć... Pieniądze niósł gromadzkie, z całej wsi pozbierane, — podatek.
Dość się sołtys nachodził od chałupy do chałupy, aby je zebrać... dość sobie głowy nałamał, bo to nie żarty: jednemu trzeba było z papierka resztę wydać; za drugiego swojem założyć, bo mu akurat ośmnastu groszy zabrakło; trzeci porachować nie umiał i tylko plątał i przekomarzał się, choć baba mu niby pomagała; z jednym taka przeszkoda, z drugim inna, aż dopiero jak już wszyscy pooddawali, najtrudniejsza rzecz, obrachunek...
Wysypali na stół tyle pieniężysków, bo to i papierki, i srebro i koprowiny ze dwie kwarty; dziesiątki, szóstki, dwojaki...
Dobrą głowę do tego sołtys miał, ale się przy porachunku zagrzał mocno, jak po piwie gorącem, albo po miodzie; rachowali we dwóch parę godzin, nareszcie skończyli; wypadło dobrze, akuratnie tyle ile potrzeba, co do grosza.
Na Piotra Sokoła uczynili wybór, żeby te pieniądze do kasy zaniósł — wybrał się tedy na wieczór i poszedł. Pieniądze miał zawinięte porządnie, w cienką szmatkę, w grubszą szmatkę i w gałgan, zawiązane biczem na moc, żeby się nie rozsypały, chowaj Boże...
Zatknął je w zanadrze głęboko, sukmanę pasem ściągnął silnie, chleba sobie kawałek wziął na drogę i poszedł.
Do lasu jeszcze było pół biedy, chmurzyło się dopiero; ale gdy do lasu już doszedł, burza szaleć zaczęła okropnie... Piorun za piorunem bił, błyskawice aż oślepiały, a po każdej z nich ciemność jeszcze się większą, jeszcze czarniejszą zdawała. Piotr szedł ciągle, żegnał się ile razy błysnęło, pacierze odmawiał, a woda strumieniem z niego ściekała... Parę razy się potknął, wreszcie zapadł w rów jakiś, w wodę po kolana...
Widocznie drogę zgubił... I rzeczywiście zgubił, bo ledwie z rowu się wydobywszy, parę kroków postąpił, piersiami w drzewo uderzył... zwrócił się w prawo — drzewo, w lewo — drzewo... rękę z kijem przed się wyciągnął — wszędzie drzewa, las gęsty...
Gdzież jest? — droga przez las prosta, szeroka, zbłądzić na niej nie sposób, ale w ciemności takiej...
Zastanawia się Piotr, miarkuje i zdaje mu się, że wie dobrze, w której stronie wschód, północ, południe; że tę okolicę, drogę, nawet las zna; że z zawiązanemi oczami by trafił — ale teraz przeinaczyło się wszystko, tylko drzewa dokoła, pod nogami woda, z góry bluzga woda, a ciemność straszna. Błyskawica ją przerywa taka jasna, az oślepia niemal, ale po niej ciemność jeszcze straszniejsza, czarna, zda się że w smole cały świat utonął... a grzmot coraz huczy, pomiędzy drzewami się odbija, powtarza się i toczy, toczy daleko... bez końca.
Nie lada czego chłop się zlęknie, bo mu w twardem życiu rozmaite przygody się zdarzają. Nie straszy go noc, ani las, ani ulewa, ani droga daleka; ale ta ciemność i ten Boży gniew na wysokościach, co się ogniem i piorunami objawia, ten go trwogą przejmuje. Stąpał Piotr naprzód w tej ciemności, a tu go jakiś krzak, niby rózgą po twarzy uderzył, worek mu z głowy zdarł, czapkę zrucił... Żeby choć się gdzie schronić, przeczekać...
Idzie dalej; ulewa jakby mniejsza; maca dokoła rękami, natrafił na drzewo bardzo grube i po korze pomiarkował, że lipa. Właśnie pod taką drzewiną schronienie dobre w burzę, bo w lipę piorun nie bije,