Strona:Klemens Junosza - Z pieniędzmi.djvu/4

Ta strona została uwierzytelniona.

czasem chyba za jakieś wielkie grzechy ludzkie. Przytulił się do samego pnia, a konary gęsto osłaniały go od ulewy, jak strzecha.
Czapkę zdjął, przeżegnał się, pacierz zaczął i tak modląc się, z godzinę pod tą lipą wielką przebył stojąc. Ulewa zaczęła ustawać stopniowo; naprzód zamieniła się w deszcz rzęsisty, potem w drobniejszy, wreszcie wiatr chmurę odpędził i na kawałku czystego nieba ukazały się dwie gwiazdki mrugające i księżyc przepołowiony, młody...
Otucha w chłopa wstąpiła... Przy bladem krótkotrwałem świetle, bo je znów chmury zakryły, zdołał pomiarkować gdzie jest; że zaszedł na Lipowy wzgórek, z pół wiorsty od gościńca. Poznał to miejsce łatwo, bo jeszcze chłopakiem będąc nie dużym, bydło tu pasał, łyka z młodych lipek darł, ptaki z gniazd wybierał. Raz nawet gajowy go złapał i mało mu ucha nie oberwał...
Niechnoby teraz sprobował!..
Piotr pacierze skończył; zamyślił się o swoich młodych latach, usiadł pod lipą, chleb wyjął z zanadrza, rozmyślał sobie — i jadł. Piękny kawałek czasu przebył, bez mała kopę lat, w tej gminie, w tej parafii, w tym zakątku... Z młodu przy ojcu-matce, potem na swojem przy żonie; gospodarstwo miał piękne: siedm morgów, posiedzialność, dobytek — jest koło czego chodzić. Tak mu życie szło porządnie, po gospodarsku: od siewu do żniwa, od żniwa do młocki — i znów tak samo, od siewu... Ziemia chleb rodziła, jadło się, a co się nie zjadło żyd kupił; zarabiało się u ludzi, gdy był czas, to furmanką, to siekierą, to kosą... Dziś się idzie, od całej wsi, bo tak kolej wypadła, a choć koń w stajni jest, idzie się piechotą, bo syn koniem zarobi: kamieni furę do szosy zawiezie, przecież teraz szosy budują i koleje; naród różny, do tej budowy się schodzi, z miast, Bóg wie zkąd, zdaleka. Parę tygodni temu żyda zabili na drodze...
Jakoś, wspomniawszy o tem zdarzeniu, Piotr posmutniał; schował resztę chleba w kieszeń, pieniądze głębiej w zanadrze wcisnął, przeżegnał się, kij wziął do ręki i poszedł między drzewami, wprost do gościńca...
Już mu teraz gładziej droga szła. Księżyc, to się wychylał z poza chmur, to znów chował, ale tych chmur coraz mniej było, wiatr je rozpraszał, aż wreszcie wszystkie porozpędzał, i tak się na świecie pięknie zrobiło, jak mało kiedy bywa... Las dziwnie pachniał: na gałązkach, na igłach sosnowych, na liściach wisiały duże krople wody, grube, ciężkie jak łzy, a miesiąc się w każdej przeglądał: przeglądał się też i w strugach, co się na gościńcu porobiły od deszczu, w rowach przydrożnych, kładł srebro na czarniawe mchy, na paprocie strzępiaste, na leszczynowe liście, na modre dzwonki, białe kwiatki jagód, na badyle różne i na ten drobiazg wszelki, co się w lesie między drzewami rozrasta. Szumiały wysokie sosny, szeptał coś twardemi listkami dąb, szeptała lipa, a już biała brzoza płaczka z warkoczami rozpuszczonemi do ziemi, za każdem pochyleniem się prawdziwe łzy roniła. Przez dwie mile ten las się ciągnął. Piotr szedł wciąż równym, jednakowym krokiem, po chłopsku, co to zdaje się że powoli, a przecie prędko, bo bez ustanku, ciągle... Krótka, letnia noc, już ku końcowi się miała; od wschodniej strony pomiędzy drzewa wkradać się zaczęło coś niby światło, a nie światło, jasność a nie jasność, lecz mrok rzedniał, rozpraszał się, a człowiek w górę spojrzawszy, wierzchołki drzew mógł widzieć dobrze. Już Piotr był blisko końca lasu, niedaleko lepianki opuszczonej, w której niegdyś smolarz mieszkał... za tą lepianką dwa były duże doły, po piecach smolnych pozostałe...
Zdawało się chłopu, że z po za lepianki szmery jakieś, niby ludzkie szepty dochodzą... Zatrzymał się przez chwilę, słuch i wzrok wytężył; zdało mu się że te szmery nic dobrego nie wróżą... Trzy