Pocóż wozić kwiaty tam, gdzie natura rozsypała je tysiącami?...
— Więc każe pani ten bukiet rzucić na wodę; uczynię to natychmiast.
— Po co?
— Więc cóż mam robić?
— Trzymać te śliczne kwiaty i jeżeli nie zwiędną, przywieźć je z powrotem do Warszawy.
Pan Wacław położył bukiet na ławce i zaczął rozmawiać z panią Zenobią i jej mężem, panna Jadwiga zaś wstała i oparłszy się o baryerę, patrzyła na wybrzeża rzeki, tonące w zieleni; na białe domki, na piękne wierzby nadbrzeżne, których gałęzie dotykały wody. Statek płynął szybko przy dźwiękach muzyki wędrownych grajków, na pokładzie słychać było wesołą rozmowę i śmiechy... W godzinę później przybito do przystani. Ożywione, chciwe zabawy gromadki, rozsypały się po brzegu.
Pan Wacław asystował Jadwini i postanowił sobie w duchu, że musi położyć kres niepewności i wypowiedzić wszystko co ma na sercu...
Szli obok siebie, pani Zenobia z mężem za nimi. Stary kawaler nieznacznie przyśpieszał kroku, aby się od nich trochę oddalić.
— Dokąd pan nas prowadzi? — spytała Jadwinia.
— Zobaczy pani. Znam tu jedno ustronie prześliczne. Jest cień, zieloność, wymarzony
Strona:Klemens Junosza - Z pola i z bruku.djvu/107
Ta strona została uwierzytelniona.
— 103 —