Strona:Klemens Junosza - Z pola i z bruku.djvu/147

Ta strona została uwierzytelniona.



W roku tysiąc osiemset siedemdziesiątym którymś wiosna zaczynała się szkaradnie: w końcu marca zaczęły śniegi topnieć, lód pękał na rzekach i jeziorach, woda występowała z brzegów, strumienie zamieniały się w potoki, ziemia była rozmiękła jak galareta, drogi grzęzkie, błotniste, nie do przebycia. I żeby chociaż promień słońca zabłysnął, żeby osuszył tę wilgoć nadmierną! ale gdzież tam! Niebo od dwóch tygodni było ołowiano-szare, deszcz padał nieustannie drobny, jak na jesieni, przenikający do kości...
Siedzieliśmy w domu jak zamurowani, odcięci od świata, gość nie mógł się dostać przez błota, sąsiad nie zajrzał, nawet poczta, ta jedyna pocieszycielka, co trzy razy tygodniowo dawała nam wieści ze świata, w tym czasie utraciła swą punktualność.
Chłopak wyjechał z domu do miasteczka wczesnym rankiem, prawie o świcie, powinienby powrócić z torbą pełną gazet koło połu-