dnia. Czekamy na niego jak na zbawienie, patrzymy w okno, czy na grzęzkiej grobli nie zarysuje się jego sylwetka. — Ale gdzież tam! Mija godzina, dwie, trzy, żywego ducha nie widać, ziemię otula mrok szary, taki posępny, smutny, żałobny, że aż się płakać chce...
Tak przynajmniej powiada panna Kamilla.
Nareszcie słychać chlapanie kopyt końskich po błocie, to Jasiek powraca.
— Światła! światła prędzej...
Magda przynosi wielką lampę i stawia ją na stole, dziadek fularową chustką przeciera okulary, babka szuka rozpoczętej robótki, a panna Kamilla biegnie ku drzwiom.
— Jasiek! czy to Jasiek?!
— Juści ja — odpowiedział przemokły do nitki chłopak.
— Masz torbę?
— Jest.
— Dawaj...
Panna Kamilla chwyta w białe rączki torbę, nie zważając, że ta jest mokra i powalana błotem... Chwyta, ale jednocześnie na twarzyczce jej maluje się wyraz zdziwienia.
— Taka lekka!
— Bo pusta, proszę panienki — odpowiada spokojnie Jasiek.
— Nie ma ani listów, ani gazet?! Dlaczego?
— Bo nie dali...
— A z jakiego powodu, cóż to znów!
Strona:Klemens Junosza - Z pola i z bruku.djvu/148
Ta strona została uwierzytelniona.
— 144 —