— Ano, że pani dobrodziejka, jako tak blizka, zginąć Stachowi nie da... Dobry to w gruncie rzeczy człowiek i, mówiąc między nami, szkodaby go było.
— Chryste Jezu! Ja miałabym go ratować tego Letkiewicza?! A panie Dulski, jeszcze mam do tej pory zdrowe zmysły...
— A cóż to ma do zmysłów, pani dobrodziejko... zdarza się przecież, że ludzie ludzi ratują w potrzebie...
— Ludzi, ale nie Letkiewiczów — odrzekła pani Adamowa. — A może on przez pana robi mi taką propozycyę?...
— Słowem uczciwego człowieka zapewniam panią, że nie. Owszem, podsuwałem mu tę myśl, ofiarowałem nawet pośrednictwo, ale odrzucił, słuchać nie chciał...
— Proszę!
— Nie chciał, niech mi pani wierzy.
— I cóż powiedział?
— Że nie chce...
— No, ale musiał to w jakiś sposób sformułować... Zapewne wyraził się tak, że pan mi tego nie może powtórzyć...
— Owszem mogę, jeżeli pani sobie życzy.
— Więc?
— Powiedział temi słowy: — dziękuję ci, kochany sąsiedzie, za życzliwość, ale cioci Adamowej dajmy pokój... Zacności to kobieta i serce ma złote, więc pocóż ją martwić?...
— Tak się wyraził?...
Strona:Klemens Junosza - Z pola i z bruku.djvu/15
Ta strona została uwierzytelniona.
— 11 —