Strona:Klemens Junosza - Z pola i z bruku.djvu/152

Ta strona została uwierzytelniona.
— 148 —

można się spodziewać, że jaki... niech go marności! Państwo sami dobrze wiedzą, że trudno miodowych słówek dobierać i w pakuły owijać, to jest chciałem powiedzieć w bawełnę... Oto na przykład dziś... proszę pana dziedzica, jak jestem tu rządcą, a już Bogu dziękować dwadzieścia dwa lata, takiej szarugi, takiej flagi, takiego za pozwoleniem... szkaradzieństwa nie pamiętam... Rano wstaję — ciemno, budzę parobków, ledwie wstali... zaczyna się robota, ale jaka, psu na budę nie zdatna... każdy łazi jak zmokła kura i nie dziw, ja sam nawet jestem, z przeproszeniem, niby mucha jesienna...
— Ale brzęcząca — wtrąciła panna Kamilla.
— Juściż, proszę pani trudno, musi w gospodarstwie być ktoś taki co brzęczy, bo bez brzęczenia nic nie będzie... Oto dziś na przykład... u machiny łajdak Józiek tryb wyłamał, szczęście, że miałem zapasowe kółko... Dałem mu parę razy w kark, a ten jeszcze z gębą! Ledwiem odsapnął, wołają mnie znowuż... Co się stało? A to, proszę pana; mówią na młynie chorągiew... Co u milion dyabłów... to jest, co to ma z przeproszeniem znaczyć?
— Pewnie woda zalała tych biedaków — wtrąciła babka — trzeba im było zaraz dać ratunek...
— Dałem ja mu ratunek, że mu się na drugi raz odechce ludzi niepokoić, bo proszę pana dziedzica...
— Może czego potrzebował?