— Idź spać, panie Wincenty — rzekł dziadek — zmęczony jesteś, spoczynku ci trzeba.
— Eh, nie; jabym jeszcze mógł siedzieć, choćby do północy, ale mnie ten łajdak Lejbuś, żeby mu broda spuchła, okropnie zirytował... no, i ten tryb wyłamany także.
— To też odpocznij sobie.
— Ma pan dziedzic dobrodziej racyę; w moich latach to już gnatom, to jest chciałem powiedzieć, z przeproszeniem, kościom, trzeba czasem pofolgować. A jutro, proszę pana dziedzica, owies młócę i sieczkę rznę.
— Dobrze, dobrze; jak uważasz, tak rób.
— Dobranoc.
Ukłonił się niezgrabne i odszedł.
— Cóż to za niedźwiadek — rzekła panna Kamilla.
— Prawda, kochaneczko, niedźwiadek, ale dusza poczciwa, serce złote... Ty go nie lubisz, a jednak zaręczam, że gdyby się, broń Boże, dom zapalił, to niedźwiadek pierwszy wskoczyłby w płomienie, aby cię ratować.
— Owszem, ja oceniam jego poczciwość, lubię go nawet, tylko... widzi dziadzio, on taki śmieszny ze swemi kościami, piorunami, z nieśmiertelnem przepraszaniem, najbardziej nie w porę używanem...
— Cóż robić, moja duszko, tak go wychowano, takim jest.
— A wiecie co — wtrąciła babcia — passyans znowu wychodzi, to już drugi raz... tasuję karty
Strona:Klemens Junosza - Z pola i z bruku.djvu/158
Ta strona została uwierzytelniona.
— 154 —