— Jej syn musi być już słuszny młodzieniec.
— Nie widziałam go, babciu, od lat trzech, to jest od czasu bytności mojej w Warszawie. On wtenczas kończył kursa na uniwersytecie ja zaś pensyę... Z chwilą powrotu na wieś straciłam go z oczu...
— Jak to czas leci, moja Kamilciu, jak szybko leci — mówiła staruszka. — Mnie się zdaje, że dopiero wczoraj powróciłaś z pensyi, a to już trzy lata.
— Ściśle licząc, trzy i pół, nawet więcej: lat trzy, miesięcy siedm i dni dwadzieścia kilka... Przez ten czas, jak babci wiadomo, nie byłam w Warszawie ani razu.
— Prawda, ale bo też sama jesteś temu winna. Żeby też nie powiedzieć dziadkowi albo mnie: mam ochotę zobaczyć miasto, zabawić się, rozweselić... ktoby ci bronił. Owszem, pojechalibyśmy wszyscy troje. Czy to nam brak czasu, albo funduszów? Ale wnuczka skryta, nic nie powie, czeka aż się dziadek albo babka sami odezwą. Długobyś na to czekała, bo my starzy, lubimy siedzieć w swoim kącie, spokojnie, wygodnie...
— A widzi babcia, więc lepiej zrobiłam nic nie mówiąc.
— Wcale nie lepiej; gorzej, bardzo źle, bo mybyśmy jak najchętniej trochę fatygi poświęcili dla ciebie, a twoja przyjemność byłaby nam największą nagrodą.
Panna Kamilla ucałowała ręce staruszki.
Strona:Klemens Junosza - Z pola i z bruku.djvu/164
Ta strona została uwierzytelniona.
— 160 —