zajmowały się matką, dziadek rozmawiał z synem i dopytywał go o szczegóły podróży.
— Skądżeście się państwo wzięli tu, o tej porze, podczas roztopów?
— Wiadomo panu dobrodziejowi — odrzekł młody człowiek, — że mamy w Tymiankowie krewnych...
— A tak, tak, rodzona twoja ciotka, panie Janie.
— Mama od dawna wybierała się do nich, bo oprócz chęci zobaczenia siostry i szwagra, trzeba tam załatwić różne interesa majątkowe. Możnaby to było zrobić i później, po świętach, w maju, ale mama koniecznie postanowiła jechać zaraz, ponieważ projektuje w pierwszych dniach maja udać się za granicę, gdzie przepędzi całe lato, aż do jesieni. Słychać było wprawdzie o złych drogach, ale nie miałem pojęcia, żeby były aż takie...
— Wiosna nadchodzi, panie Janie, wylewy, a nasza okolica nizka, wilgotna, gdy rzeki wzbiorą, jesteśmy zalani błotem...
— Niech pan sobie wyobrazi, że od stacyi kolejowej jedziemy już kilkanaście godzin... Kiedy bryka tak fatalnie ugrzęzła, zdecydowani byliśmy całą noc przepędzić na dworze i gdyby nie pomoc szanownego pana... Jak daleko jest stąd do Tymiankowa?
— Około trzech mil. Wasz dorożkarz nie tędy powinien był jechać, jest krótsza droga od stacyi.
Strona:Klemens Junosza - Z pola i z bruku.djvu/166
Ta strona została uwierzytelniona.
— 162 —