Strona:Klemens Junosza - Z pola i z bruku.djvu/184

Ta strona została uwierzytelniona.
— 180 —

spodziewano się gości i trzeba było ryb, albo raków, pani posyłała po Staśka.
— Mój Stasieczku, pilno trzeba, postaraj się jak to ty umiesz po swojemu.
Stasiek kłaniał się, znikał, i nazajutrz rankiem stawiał się w kuchni z żądanym transportem.
Jakże takiego chłopca nie lubić? To też wszelkie intrygi Andrzeja rozbiły się o protekcyę panienek. Potrafiły one wytłómaczyć, wyperswadować ojcu, że dziad jest intrygant, że sam musi mieć nieczyste sumienie i obawia się kontroli, że wreszcie Stasiek stworzony jest na to, aby w lesie mieszkał i strzelcem został.
Chłopak śmiało i jawnie mógł nosić swój wspaniały „statek.“ Wolno mu było strzelać do szkodników: zabijać jastrzębie, tępić lisy, borsuki i kuny, przeznaczono mu nawet za to umówioną nagrodę od sztuki. W krótkim czasie nauczył się strzelać dobrze; po roku doskonale, po kilku zaś latach strzelał jak mało kto.
Ujmował on broń lewą ręką przy zamku, lufę kładł na zgięciu łokciowem ręki prawej i przytrzymywał ją tą resztką przedramienia, którą mu przy amputacyi pozostawiono; przymykał oko prawe, a celował lewem, przekręcając przytem głowę na prawo w sposób, aby mógł patrzeć prosto po lufie. Ta niedogodna pozycya nie krępowała go bynajmniej.
W mgnieniu oka chwytał broń, podrzucał ją na rękę, strzelał i rzadko, bardzo rzadko chybiał. Na błocie bił dubeltów tyle ile chciał,