porżnięte i ociosane popłynęły na falach szerokiej rzeki — skończyło się wszystko.
Stanisław nie miał się gdzie podziać. Wzięto go na karbowego do sąsiedniego, ale już także bezleśnego majątku. Stał po całych dniach w stodole przy młocarni, przy młynku, kurz połykał i dusił się.
Nie mógł żyć bez przestrzeni, bez powietrza, bez broni. Czasami jeszcze wywlókł się na błoto, na kaczki, ale już mu to żadnej przyjemności nie robiło.
— Co to za zwierzyna? — mówił — prochu szkoda. Co będzie dalej — pytał — gdy tak pójdzie, będą na marnego zająca z obławami chodzili.
Zgorzkniał, humor stracił, stał się przykrym dla siebie i drugich. Głowę coraz niżej nosił, cherlał. Kaszel go ciężki wziął, podupadał, marniał coraz bardziej, aż wreszcie jednego dni jesiennego życie skończył.
Pochowano go na wiejskim cmentarzu pod parkanem; na jego grobie stoi krzyż sosnowy, opodał rosną dwie brzozy. Na grobie żadnego napisu niema; ale i bez napisu wszyscy we wsi wiedzą, że pod tą mogiłą spoczywa... strzelec bez ręki.